Aleksandra: Generalnie miałam słaby dzień. Wszystko się nawarstwiło, nastrój mocno leżał; co nie oznaczało, że nie będę walczyć. Prawie dwa lata na to czekałam…. Wiele się ostatnimi czasy zmieniło… Może też dlatego bardzo emocjonująco podeszłam do tego biegu. Z tego stresu waga spadła poniżej wagi startowej. Dziwny mam teraz czas, na biegi nie maluję paznokci na szczęście, nie robię mejkapu, a każdy start przepełniony jest u mnie paraliżującym strachem, nawet nasze Grand Prix… Na starcie spotkałam Piotrka i Anię. Uspokoiła mnie ich obecność. Zwłaszcza Piotrka. W końcu to on jest powiernikiem moich biegowych frustracji, to on mi doradza; nawet jak w nocy go męczę w związku z jakąś jednostką treningową, zawsze cierpliwie odpisze. W dużej mierze to on stoi za tym moim małym sukcesem. Czasem męczę też Sujaczka, Toporka, Pantera czy Czyżusia, chłopaki mają większe doświadczenie i warto skorzystać z ich porad.
Na ten ważny dzień byłam przygotowana. Zawaliłam tylko jeden trening nie mieszcząc się w planowanych widełkach; trochę mi to doskwierało. Krótkie odcinki potrafię już biegać naprawdę szybko. Nie mam może wielkiego talentu, ale to co wypracowałam to ciężka, systematyczna praca. Nawet po pojawieniu się Kajtka staram się biegać regularnie. Szczęśliwa, wybiegana mama, to szczęśliwe dziecko.
Tego się trzymam. Stanęłam w swojej strefie i już grzecznie czekałam. Planem było negative split, ale no cóż nie udało się. Człowiek naczyta się książek, ale żeby to jakoś wdrożyć, to tak jakoś opornie to idzie. Początek poszło pięknie, pierwsze 3,5 km bardzo równo, no niosło! Zbieg na Wisłostradę, jak dla mnie był trudny, wiatr bardzo mi przeszkadzał, nie miałam się za kim schować, tempo spadło. Najgorszy możliwy scenariusz. Nie jestem zadowolona z finiszu, bo nie było to przyspieszenie na jakie mnie stać. W sumie było dobrze, choć mogło być lepiej.
Jak to mówił Czyżuś: Trzeba zwiększyć dawkę?. Zegarek nie mógł się mylić 21:39. 56 kobieta na mecie. Życiówka. Tylko gdzie ta radość?
Z Anią było troszkę inaczej.
Ania: Biegu na Piątkę w ogóle nie brałam pod uwagę. Jednak w wakacje okazało się, że to może być moja ostatnia szansa na poprawienie życiówki w tym roku. Musiałam zaryzykować. Ustaliliśmy z Piotrkiem, że będzie mnie prowadził, żebym mogła pobiec równym, ładnym tempem i zrobić fajny czas. Obiecałam, że pobiegnę bez zegarka, żeby się nie stresować i co chwilę nie patrzeć na cyferki. Dzień przed ustaliliśmy znaki specjalne. Jak pokażę jeden palec to chce znać tempo całego odcinka a jak dwa to dystans (doszedł w międzyczasie jeszcze jeden znak ale był dość niecenzuralny…). Początek był super dopiero pomiędzy 3 a 4 km zaczęło się zmęczenie, i wiatr z którym ledwo, co udało mi się wygrać ale to tylko dlatego, że Piotrek krzyczał , że mam się ogarnąć i biec dalej, w międzyczasie jeszcze jakiś starszy Pan się dołączył do okrzyków, więc nie miałam wyjścia. Od 4 km czułam się coraz lepiej i wiedziałam, że zaraz zacznie się mój ulubiony etap czyli sprint do mety, zdarzyłam tylko zapytać Mojego Pacemakera czy to białe to na pewno meta i ruszyliśmy. Z biegu jestem bardzo zadowolona, nawet jeśli nie było tego po mnie widać i nie skakałam z radości. Czas netto to: 22.38.
Krzysztof Wycisłowski
Jak to wytłumaczyć? może jedne kilometry są dłuższe niż inne? albo PZU ma krótszy wzorzec miar? A było tak…Założenia do biegu – ze względu na ostatnie kontuzje stawu biodrowego i ścięgna łydki i związane z tym rzadkie treningi przyjąłem 3 warianty: 1. dobiec, 2. zmieścić się w przedziale 4:00-4:15, 3. może uda się złamać „czwórkę” Ustawiłem się za zającem na 3:55 i do 25 km udawało mi się utrzymać takie tempo. Potem nieco osłabłem (wychodzi brak treningów, przez ostatnie miesiące biegałem średnio 120-130km/m-c, podczas gdy inni biegają 2-3 razy tyle), a staw biodrowy i łydka zaczęły coraz mocniej dawać o sobie znać. Do tego doszedł ból pod stopą i ból czterogłowego uda. Mimo to do 40-go kilometra miałem jeszcze nadzieję, że uda mi się złamać 4-kę. Z niepokojem patrzyłem tylko na to, że z każdym kilometrem moje wskazania Fenixa coraz bardziej różnią się od oznaczeń kilometrów na trasie. Mimo iż ścinałem zakręty możliwie blisko krawężników, wiedziałem z doświadczenia, że zawsze zegarek pokaże dłuższy dystans niż oficjalny, atestowany dystans maratoński. Ale najczęściej różnica była rzędu 100-150-200m, a tu nagle 670m! a u innych biegaczy nawet jeszcze więcej! Mój Fenix 3HR pokazał mi jeszcze spory kawałek przed metą (specjalnie patrzyłem) przy stanie 42,195km czas około 3:57:30, natomiast ma mecie – 42,86km (i tu oficjalny czas miałem 4:01:02)-strasznie duża różnica w nominalnym dystansie i tym pokazanym na zegarku! Inni mieli podobnie, pytałem biegaczy -jeden miał 42,87km, inny nawet ponad 43km! więc coś tu nie gra. Czyżby rzeczywiście atestowali trasę?
No i niestety, nie dałem rady mimo zrywu na ostatnim kilometrze, wyszedł więc wariant 2. Nie jest źle, jestem zadowolony, obolały i szczęśliwy, że mam jubileuszowy piękny medal!
Za chwilę wyjazd do sanatorium i chyba zrobię sobie dłuższą przerwę w bieganiu, aby doprowadzić organizm do w miarę normalnego stanu „układu biegowego” .